środa, 16 września 2015

ALFRED LIGOCKI - przypomnienie

  




Alfred Ligocki – umysł niezależny

   W lipcu bieżącego roku mija trzydziesta pierwsza rocznica śmierci Alfreda Ligockiego (1913 – 1984), jednego z najbardziej uznanych i szanowanych krytyków sztuki.
   Przypomnijmy, kim był autor ponad 20 prac analitycznych i biograficznych, a także kilkunastu publikacji o sztuce, plastyce i fotografii. Jako człowiek o imponującej skali zainteresowań i niezrównany erudyta był m.in. prelegentem podczas spotkań związanych ze sztuką, redaktorem miesięcznika „Odra” i wydawnictwa „Śląsk”, autorem ośmiu książek,  podręcznika dla młodzieży szkół plastycznych, wielu przekładów z języka niemieckiego oraz recenzji w dziesiątkach katalogów i albumów.
   Szczegóły z życia Alfreda Ligockiego zostały przedstawione w moich poprzednich artykułach prezentowanych na łamach prasy oraz na zorganizowanym w 2003 roku sympozjum z udziałem jego córki, prof.dr hab.Ewy Ligockiej z Wydziału Matematyki Uniwersytetu Warszawskiego. Uznała ona to, co zrobiliśmy dla zachowania pamięci o jej ojcu za „piękne, prawdziwe i zobowiązujące” oraz wyraziła zgodę na wszelkie działania związane z jego osobą, w tym publikacje nie wydanych dotąd książek.
   Wszystkie materiały po Alfredzie Ligockim zostały przekazane w najlepsze dla nich  miejsce – do Biblioteki Śląskiej w Katowicach. Niemożliwym natomiast jest odtworzenie jego przemyśleń prezentowanych na setkach spotkań i prelekcji – wygłaszał je zawsze z pamięci. „Na miłość boską, przecież nie pisałem żadnego referatu” – odpowiadał  zawsze na prośby dotyczące udostępnienia tekstów jego przemówień. Tymczasem zarówno jego książki, jak i wypowiedzi są dziś znakomitym materiałem do analizy także dla młodego pokolenia, jakże często zagubionego na swej drodze artystycznej. Świadczą o tym ich prace dyplomowe i magisterskie, w których pojawia się nazwisko Ligockiego.
   A miał on wiele cennych uwag do przekazania. Przestrzegał młodych, że „każda działalność artystyczna może łatwo przerodzić się w kicz i zejść na manowce.” Trafnie przewidział przyszłość fotografii. W swej książce „Fotograficzne penetracje”(1979) pisze: „Ta dziedzina sztuki powinna być oparta na rzeczywistości realnie istniejącej, w ścisłym powiązaniu z problemami współczesnej sztuki; nie może być oderwana od zjawisk, jakie obecnie rozgrywają się na naszych oczach.” To jego artystyczne credo pomimo upływu czasu i przełomu epok jest wciąż aktualne.
   Nie zapomniał również o najmłodszym pokoleniu. Napisał książkę dla dzieci pt.”Malarstwo dzieci”, w którym przeprowadził m.in. analizę ich twórczości plastycznej. Przez kilka lat pobytu w Częstochowie obwieszał ściany swojego bardzo skromnego mieszkania ilustracjami malarskimi i  w przystępny sposób uczył młodzież analizy dzieła plastycznego.
   To wielkie szczęście dla Katowic, że ów erudyta wybrał nasze miasto po wojnie, by tu się osiedlić – wszak wówczas ten region funkcjonował w powszechnym mniemaniu jako teren wyjałowiony kulturalnie. Pomimo tej etykietki zdecydował się tu zamieszkać i zaakceptować tutejsze środowisko artystyczne, a ono zaakceptowało jego. Podjął pracę jako radca prawny w „Centrostalu Katowice” i nigdy nie przegrał w sądzie żadnej sprawy, a więc i w tym sprawdzał się wyśmienicie. Skierował jednak swoją zawodową ścieżkę w stronę sztuki, bo to ona była jego prawdziwym powołaniem. Przez siedem lat wykładał  teorię i historię sztuki w Akademii Sztuk Pięknych zajmując się równocześnie literaturą i pracą w wydawnictwie „Śląsk.” W tym niełatwym, choć dla niego oczywistym wyborze przejawia się ta cecha jego charakteru, którą należy podkreślić: suwerenność. Jeśli chodzi o sztukę był przecież samoukiem, a że zarobki w tej dziedzinie nie należały do wysokich, należało spodziewać się przyziemnych, materialnych problemów związanych także z chorobą syna. Można sobie tylko próbować wyobrazić napięcie i determinację w ich pokonywaniu na małej powierzchni dwupokojowego mieszkania, w którym toczyło się życie czterech osób i powstawały kolejne książki wymagające ogromnego skupienia i materiału erudycyjnego. Wystarczy dodać, że Ligocki zmarł z długopisem w ręku, oparty o biurko, na którym leżał kolejny niedokończony rękopis –  biografia Stefana Suberlaka. W pokoju wokół niego były stosy książek, gazet, maszynopisów i recenzji.
   Poza ową niedokończoną biografią Suberlaka i niewydaną książką pt.”Trzy malarskie przygody z nowoczesnością”  z roku 1974 była jeszcze jedna,  zawierająca kolosalny ładunek wiedzy pt.”Od Altamiry do pop-artu. 25 tysięcy lat malarstwa europejskiego.” Swoboda myślenia autora szła w parze ze swobodą pisania – miał lekkie pióro. Jednak jego wielka niezależność i duma nie pozwalały mu dopraszać się uwagi wydawców;  po prostu pisał, oddawał maszynopis do wydawnictwa i czekał na odpowiedź.  Komu była wówczas potrzebna analiza malowideł paleolitycznych z grot w Altamirze i Lascaux? To właśnie świadczy o jego wolnej, nie poddającej się ograniczeniom myśli, która kazała mu tworzyć wbrew niesprzyjającym okolicznościom wielkie dzieło syntetyczne, niezmiernie ważne merytorycznie,  z pełną świadomością tego, że być może pozostanie niewydane. Dobrze się stało, że tym tematem zainteresował się dyrektor Biblioteki Śląskiej, prof.Jan Malicki, dzięki czemu pozycja ta została opracowana w kopii cyfrowej i znalazła swoje miejsce w zbiorach biblioteki pod sygnaturą R3312 III.  Jest dostępna we wszystkich komputerach biblioteki cyfrowej w gmachu Biblioteki Śląskiej. Opracowanie jej w formie książkowej związane jest ze znacznymi wydatkami i oczekuje na życzliwego sponsora.
   Oprócz fotografii typu „life”, która  Alfreda Ligockiego interesowała najbardziej,  jego fascynacją był  także nurt awangardowy  i najbardziej nawet ryzykowne poszukiwania artystyczne. Spierał się z ówczesną awangardą o nowe koncepcje, warstwę znaczeniową, język oraz możliwości twórcze fotografii. Można było to zobaczyć podczas sympozjum „Stany graniczne fotografii” zorganizowane w dniach 11-13.03.1977r. przez Okręg Śląski ZPAF. To był czas nowatorskich działań w sztuce i fotografii. Zaproszono  28 znanych fotografików i krytyków z całego kraju, ekspertów w dziedzinie sztuki konceptualnej. Byli wśród nich: Bacciarelli, Bąkowski, Bruszewski, Czartoryska, Dłubak, Jurczak, Lachowiczowie, Olek, Robakowski, Sztabiński i inni. Zaproszony został też Ligocki, o którym było wiadomo, że ma odmienny pogląd na sztukę konceptualną i będzie musiał stoczyć zacięty bój z tak silną koalicją. Z pewnym niepokojem zapytałem siedzącego niedaleko prezesa Edwarda Poloczka, czy pan Alfred sobie poradzi, lecz prezes był spokojny, znał go dobrze. I miał rację.
   Ogromny zasób wiedzy pozwolił Ligockiemu uzasadnić każdą odpowiedź, rozwiać każdą wątpliwość, wytłumaczyć każdą niejasność. Wymianę argumentów prowadził spokojnie, logicznie i dosadnie, choć bez jednego nietaktownego słowa. Nie byłem wtedy jeszcze członkiem związku, ale wiedziałem już, jak dobrze mieć w środowisku taki autorytet i przebywać w pobliżu człowieka o tak niezależnym umyśle. Prezes Edward Poloczek potrafił dostrzec jego nieprzeciętną inteligencję i zainteresować nas jego poglądami, którymi zdobył nasz szczery i wyjątkowy szacunek, a  jego wpływ na śląskie środowisko artystyczne trwał aż do końca. Jakże ważna jest taka kultura dyskusji, dyskurs oparty na wiedzy, rzeczowy, nie deprecjonujący poglądów drugiej strony. Być może dzięki temu większość z nas uznała jego credo artystyczne za swoje. Podkreślał nieraz, że przyszłość fotografii tkwi w przekazie artystycznym nasyconym elementami rzeczywistości otaczającej nas na co dzień, lecz przekształcanej przez obiektyw i wolę autora tak, by tworzyć nową jakość.
   W książkach Alfreda Ligockiego można znaleźć wiele wartych przytoczenia i zapamiętania przemyśleń jak te w dziele pt.”Czy istnieje fotografia socjologiczna”:
„Poznawcza funkcja fotografii w odniesieniu do społeczeństwa znacznie bliższa jest sztuce niż nauce. I dlatego pozwalam sobie stwierdzić, że nie ma fotografii socjologicznej jak nie ma socjologicznego malarstwa czy poezji. Ale tutaj nazwa ta jest szczególnie myląca i może wyprowadzić na manowce samych fotografów. Fotografia od samych początków zajmowała się zjawiskami społecznymi i pełniła doniosłe role społeczne. Sądzę, że dla takiej fotografii właściwym określeniem będzie „fotografia społeczna.” W tym twierdzeniu Ligocki zgadza się  Dorothą Lange, którą cytuje w książkach, m.in.w tej wypowiedzi o mądrości obrazu fotograficznego: „Tu jest powierzchnia. Myśl więc nad tym, a raczej odczuwaj i poznawaj intuicyjnie, co się mieści pod nią, jak musi być zbudowana rzeczywistość, która tak wygląda.” Ligocki rozwija tę sugestię pisząc: „(..) mózg rozmawia z rzeczywistością w wielu językach. Wybór zależy od tego, z kim mózg rozmawia i w jakim celu.”
   W „Fotograficznych penetracjach” przedstawił rolę i wielkie twórcze możliwości otwierające się przed sztuką fotografii. Pisze o tym tak: „Można to uznać dopiero za zwiad geologiczny, sygnalizujący występowanie bogatych złóż odkrywczych, złóż nieporównanie obfitszych niż te, które zalegają na mocno już wyeksploatowanych obszarach dzielących fotografię artystyczną od plastyki. Być może zapuszczę się sam na te tereny, ale największą satysfakcję  odczułbym, gdyby zapuścili się na nie również inni: teoretycy fotografii i badacze kultury, zwłaszcza jej współczesnej audiowizualnej mutacji.” Ligocki świetnie znał i cenił twórców tej nowej odmiany fotografii, wymienia ich nieraz w swoich książkach. Omawia m.in. fotografie Johna Thomsona, reportaże Hilla i Adamsona, album Mayhewa, twórców fotografii społecznej Jacoba Riisa i Lewisa Hine’a.  We wspomnianej już książce „Czy istnieje fotografia socjologiczna” wymienia 153 nazwiska fotografów oraz historyków sztuki i fotografii.
  Doskonała znajomość języka niemieckiego i dostęp do opracowań pozwalały mu lepiej zrozumieć związki fotografii ze sztuką europejską, różnice i zależności pomiędzy nimi. W rękopisie liczącej 671 stron książki „Od Altamiry do Popartu – 25 tysięcy lat malarstwa europejskiego” posłużył się bibliografią 68 wielkich światowych i krajowych opracowań oraz setkami ilustracji, których nie udało się zamieścić, ponieważ zabrakło środków na wykupienie praw autorskich. W przekładach z języka niemieckiego dobierał autorów, których trudno byłoby znaleźć w encyklopediach, lecz jego zdaniem wartych uwagi i przetłumaczenia na język polski, np. Wernera, Steinberga, Bernharda, Dotsch, Winklera, Schroeibera, Ben Budara, Hermana. Odróżniał autentyczne wartości od pozerstwa i efekciarstwa.
   Gdyby porównać jego rękopisy z maszynopisami i wydanymi książkami, nie dałoby się znaleźć skreśleń ani poprawek, choć większość jego prac powstawała wśród gwaru ulicy. Po spacerze zwykle siadał przy biurku i pisał bez skreśleń.
  W roku 2008 w ramach inicjatyw obywatelskich wróciłem się do Urzędu Miasta o uhonorowanie Alfreda Ligockiego nazwaniem ulicy jego imieniem. Wniosek zarejestrowano, lecz do dziś nie nadeszła odpowiedź. Spłacilibyśmy w ten sposób dług wdzięczności i odpowiedzielibyśmy na pytanie, z jakich wzorców tworzyć naszą kulturalną rzeczywistość. Na ponad tysiąc ulic w naszym regionie tylko kilka nosi imiona znanych artystów, koryfeuszy kultury i sztuki.
   Alfred Ligocki to osobowość wybitna, człowiek o niezwykłej harmonii umysłu i ducha, który wniósł w środowisko wartości o najwyższym standardzie i zasługuje na pamięć. Doceńmy go. Dobrze, że był wśród nas i pozostawił tak wielki i cenny dorobek.

                                                                                                                 Józef Ligęza
(Artykuł ukazał się w Gazecie Wyborczej z dnia 27 lipca 2015 r.)

























   

poniedziałek, 20 lipca 2015

PORTRET



Portret psychologiczny


- to gatunek szeroko rozumianej fotografii "life", który od lat jest dla mnie najważniejszy. Ukazuje on wewnętrzną prawdę o człowieku i jego indywidualnej życiowej historii, której towarzyszą emocje: radość, smutek, cierpienie, marzenia, porażki i rezygnacje. Dla fotografującego jest to opowieść o istocie ludzkiej natury, którą należy wydobyć naciskając migawkę aparatu w odpowiednim momencie. To proste, ale zarazem niezmiernie trudne. Poprzez rozmowę z fotografowaną osobą wchodzę w jej prywatność, często intymność; utożsamiam się z nią, stajemy się przez chwilę jednością. Gdy w końcu zapada milczenie, zaczynam swoją pracę wykorzystując ten jedyny i niepowtarzalny moment. Dla mnie to warunek sine qua non portretu psychologicznego, choć bywa to czasem niebezpieczne. Osiągam swój cel unikając przy tym fotografii tzw. "malowanej". Inaczej dzieje się w przypadku portretu reporterskiego, gdzie nie mam wpływu na stan wewnętrzny człowieka. Tu staję się niezauważalny, a o zdjęciu często decyduje przypadek, szybka decyzja i zawodowy instynkt.